Jestem jutro, znaczy dzisiaj. A dziś będzie o wczoraj, a raczej jeszcze wcześniej.
W poprzednim poście pisałam o kartce wspólnego autorstwa dla Grażynki.
No bo tak się zadziało tego lata, że moja chałupa na skraju lasu
w wakacyjny dom się zmieniła, a to za sprawą Kejti i Marzenki z rodzinami oraz Grażynki, która nas odwiedziła w ramach dwudniowej reaktywacji
ze skutkiem pozytywnym i niemalże natychmiastowym.
Do dziś zadaję sobie pytanie jak nam się tu udało nie zwariować, nie zadeptać i nie zanudzić dzieci na amen... wciąż mam wrażenie, że jest tu za ciasno dla trzech osób, a już dla dziewięciu to zupełnie niemożliwe. A jednak... i zdaje się, że było nawet dość komfortowo. Pokój dzienno-nocny salonem docelowo zwany zamienił się w bawialnię z wszelkiej maści akcesoriami do zabaw dla dzieci i dorosłych. Tak, tak... i mnie się udzieliło skakanie z X-boxem, układanie klocków i zgadywanie "who is it?".
Kuchnia jest jednak za mała, bowiem usadzenie wszystkich przy stole do jednego posiłku było niewykonalne. Daliśmy radę... na znane wszystkim raty.
Największą furorę zrobiła trampolina w ogrodzie (tfu, w ogródku),
która całym swym jestestwem zakrywała trawnik.
Bogu dziękować za dobrą kobietę, która nam ją podarowała, amen.
I w czasie tego dwutygodniowego wakacjowania dobrze nam się działo. Mówię tu o sferze artystycznej, duchowej i cielesnej też.
Dla ducha była na ten przykład muzyka tzn. przegląd naszych ulubionych utworów
i boski Alvaro Soler w tle. Dla ciała np. lody z opolskich kafejek, eko home made przysmaki dzieła Kejti i Marzenki, pierogi ruskie i z jagodami zbieranymi przez dzieci
oraz leniwe kopytka na kilka par rąk i znikające placki serkowe.
Skromna, ale zawsze jednak, sfera artystyczna rozgościła się w hogisowej pracowni,
wysprzątanej wręcz perfekcyjnie przez Kejti
(bo ja już nie mam cierpliwości do siebie samej w kwestii błysku w miejscu pracy).
Pomiędzy zaś znalazłyśmy czas na błogie lenistwo na hogisowej werandzie.
O!... i to jest dokładnie to miejsce, do którego zmierzałam w tym poście
czyli efekty pracy artystycznej.
Padło pytanie, "co robimy?"... COŚ... dla Grażyny na urodziny.
Odpowiedź przyszła zaskakująco szybko.
BLEJTRAM z wiankiem, inspirowany pracą Cynki, którą podziwiam za Jej postarzania.
No to Marzena wyszkolona na warsztatach w długą, a my to co ? My nic?
Oczywiście, że nie, bo przecież uwielbiamy tworzyć razem.
A skoro było na czym pracować, to i nie jeden, trzy blejtramy powstały.
[ Hogisowo powinno nazywać się przydasiowo, bowiem skarbów moc skrywa.
Zresztą o wielu nawet nie wiedziałam ;) A jak doliczyć jeszcze przydaśki
przywleczone z Lublina i Poznania, to już można małą hurtownię otwierać. ]
Każda sobie paćkała, każda sobie kleiła i tym sposobem tryptyk nam wyszedł.
I przy okazji owej robótki dotarło do mnie, że nie mam kolejnej cierpliwości -
tej do mgiełek, które się bezczelnie zapychają. 3/4 posiadanych powinnam
kopnąć w zadek w kierunku śmietnika (gdyby tylko zadek posiadały). Wrrr...
Czas szybko płynął, a zbliżał się termin wyzwania forumowego
z decoupage, rombami i 3D w jednym.
Zdwojona siła wyższa nakazała mi zabranie się wreszcie za robotę.
Tym sposobem, pod presją czasu i siedzących obok, zrobiłam tabliczkę.
Wylakierowana właściwie na gotowo, ale coś czuję, że brak jej ostatniego szlifu.
Prędzej czy później będzie ewoluować.
W tym czasie cztery lawendowe maluchy w ogrodzie zaczęły przekwitać. Szybkie cięcie, szybkie wicie i mam wianuszek. Marzyły mi się takie dwa małe wiszące na ramie łóżka. Wyszedł jeden, byle jaki i na dodatek się osypuje, oczywiście na łóżko się nie nadaje,
ale jest i wisi gdzieś tam sobie w domu. Jedyna wartość to zapach... niezwykły.
Czas wspólnych wakacji szybko mija niestety. W ogóle czas pędzi jak szalony. Jedyne co może go jakoś zatrzymać to chyba kalendarz. I to też na krótko.
Dziewczyny koniecznie chciały poznać tajniki powstawania moich wiecznych kalendarzy.
Podziałyśmy w papierkach i tym samym mam kolejną wersję.
I na koniec ostatnia z prac i kolejna grupowa.
Pozornie nic specjalnego, ale dla nas ma olbrzymią wartość dodaną.
Symbolizuje naszą przyjaźń i miłość...
do siebie, do wspólnych pasji, do miejsca, które nas połączyło.
Kłódka zdekupażowana i zawieszona na opolskim Moście Groszowym,
zwanym Mostkiem Zielonym (niczym moja niebieska Mazda ;-) ), lub też
Mostem Zakochanych tudzież Mostem Miłości (i tę wersję lubię najbardziej).
Każda z nas miała swój wkład w powstanie tejże. A powstawała niemalże ekspresowo.
Kluczyk do niej utonął na dnie kanału Młynówki.
Byłam sprawdzić czy wciąż wisi... wisi :)
I niech tak będzie po wsze czasy, bo nie wyobrażam sobie życia bez Was -
Całuski, Wasza hogis :-*