czwartek, 31 grudnia 2015

Każdy robi plany...

Kiedyś też robiłam. Wziąć się za siebie, jakaś dieta, może sport, grać w totka - a nuż wygram, zmienić styl, wysypiać się, itp... Wszystkie plany w zarodku umierały w kilka dni każdego nowego roku. A i w trakcie zawsze pojawia się okazja do zmian, która oczywiście znika tak szybko jak się pojawia. A ponieważ żyję w wielkim chaosie najbardziej efektywne są działania tu i teraz. A wtedy jak się uprę, to nie ma mocnych.
Kilka tygodni temu rwa kulszowa wyjęła mi kawałek z życia, a jej upierdliwość dała mi mocno popalić. Nie chodzi tu o ból, bo z nim akurat potrafię się już zaprzyjaźnić (tak często mnie doświadcza), ale o ten czas zmarnowany na chorowanie i usilne próby wypełnienia go czymkolwiek pożytecznym. Kiedy leżałam, to leżałam... innego wyjścia nie było. Ale kiedy mogłam już chodzić w miarę sprawnie starałam się wykorzystać ten czas jakoś bardziej konkretnie niż dreptając bez celu.
  Akurat w tym czasie szlag trafił zmywarkę i konieczna była nowa.
 A nowa okazała się zbyt głęboka o  1,5cm... i te 1,5 cm postawiło sprawę jasno - roszada
w kuchennych dołach konieczna! Jak moi panowie ruszyli doły, to się okazało,
że blat jest zupełnie zgnity i trzeba kupić nowy. Wkurzeni wsunęli meble i zmywarkę na miejsce i zostawili... jak to faceci - irytują się bez powodu.
  Pan mąż w końcu musiał wrócić do siebie, a ja korzystając z okazji, że muszę go odstawić do miasta do punktu odbioru, pojechałam do marketu budowlanego po kawałek mdf- u. Miły pan, który zwykle spełnia moje zachcianki stolarskie w sklepie, jak mnie zobaczył taką biedną pokręconą przez los, to chociaż był niedzielny wieczór i stolarnia była nieczynna, pomógł mi nie tylko znaleźć ten właściwy kawałek mdf-u, ale i przy okazji dociął mi go na wymiar. Potem to samo z robił w kawałkiem hdf-u i (skoro już docinał) z blatem, którego zakup w zasadzie planowałam, ale na pewno nie w ten niedzielny wieczór. Potem to wszystko zawiózł do kasy, przeciągnął na koniec parkingu i wpakował do auta.
Bo przecież ja nie byłabym w stanie tego zrobić z powodu tej durnej rwy.
  Tak więc jechałam do domu z blatem. Taki spontan. I dopiero na miejscu zastanowiłam się po co mi on teraz, skoro zlew mam pęknięty, a kran cieknie... oba nadają się do wymiany. I klops... Blat na szafę, a mi entuzjazm związany ze zmianą na lepsze opadł.
Zwłaszcza, że w związku z wymianą blatu, zlewu i kranu, mogłaby się też wiązać zmiana mebli,  bo one też już sponiewierane czasem były, a z jednej szuflady paskudna papierowa okleina odłaziła koncertowo. Zresztą meblami ekscytowałam się tylko na początku, potem zupełnie przestały mi się podobać. Planowaliśmy remont kuchni w przyszłym roku, ale najpierw dach prosi się o zmianę. Zaś jakby coś nam zostało jeszcze na koncie to wtedy może ta kuchnia. W każdym razie nie szybciej niż za pół roku.  Ale po jakiego grzyba mi ten blat teraz... inwestycja przynajmniej na pół roku wprzód... bez sensu.
  Ta zmiana kuchenna chyba była mi potrzebna, bo się uczepiła jak rzep. Dręczyła w dzień i w nocy, a ręce mimo łupania w krzyżu rwały się do pracy. Wreszcie Pinterest otworzył mi oczy. Przecież od kiedy pojawiła się farba kredowa zawsze chciałam ją wypróbować. Oryginalna za droga i trzeba na nią poczekać, a ja nie chciałam już czekać tylko działać. No to domowe sposoby na kredówkę i dylemat czy to ma sens, bo o ile wiele osób eksperymentowało ze zmianami mebli, to raczej nie były to kuchenne. Czy się to sprawdzi, czy będzie praktyczne, ile wytrzyma??? Pytania, pytania...
  W końcu postanowiłam zaryzykować, bo przecież i tak kuchnię zmienię za rok,
może nawet za pół.
Ponieważ wciąż chorowałam i zakres ruchomości niestety nie był pełny, to plan zmian dotyczył tylko i wyłącznie frontów. Odkręciłam więc je od zawiasów, a dalej postępowałam już zgodnie z zaleceniami z innych blogów: umyłam, odtłuściłam i pomalowałam mieszanką emalii akrylowej i pigmentu z gorącą wodą i gipsem szpachlowym... raz, a potem drugi.  W witrynie usunęłam szybę, bo już od dawna miałam dość mycia tych małych klatek pomiędzy szprosami, a w jej miejsce włożyłam hdf  przycięty przez pana z budowlanego. Następnego dnia papierem ściernym przetarłam wystające elementy, bo chciałam nadać im trochę klimatu. Bezbarwnym woskiem porządnie natarłam i po kilku godzinach lekko wypolerowałam. Potem wypełniłam wszelkie zagłębienia ciemnym woskiem i po jakimś czasie znów natarłam bezbarwnym. Wypolerowałam pędzlem i szmatką bawełnianą, przykręciłam uchwyty (miały być nowe - w starym stylu, ale w sumie i tak miałam zmieniać meble niedługo, więc oszczędnie zostawiłam te co były). A na koniec syn przykręcił fronty na właściwe miejsca i jak już zobaczyłam efekt, a były to póki co tylko górne szafki to już wiedziałam, że to jest to!
  Odczułam ten zryw boleśnie, ręce bolały od pracy, ale warto było. Przy okazji zrobiłam generalne porządki w szafkach. Kilka dni później wzięłam się za doły. Następnego dnia wszystkie fronty były na miejscach. No byłoby jeszcze lepiej, gdyby blat był nowy, zlew i bateria na miejscu, a zmywarka dostała wreszcie swój front (niestety okazała się uszkodzona i wymaga wymiany części, więc dalej czekam, aż serwis naprawi).
  Pan mąż przyjechał i naciskany pojechał kupić zlew i nową baterię. Blat założony, roszada dołami szafek wniosła mały zamęt w kwestii organizacji ruchu kuchennego, ale szybko został opanowany. I śmiem twierdzić po kilku tygodniach użytkowania "nowej" kuchni, że bardzo mi ta zmiana była potrzebna, bo jest mi tam zwyczajnie dobrze :) W międzyczasie dowiedziałam się, że remont kuchni dotknie mnie najwcześniej za 3 lata... w sumie nawet mi to odpowiada, bo moje odmienione meble teraz nie zasługują na śmietnik.
Przyłapuję się na tym, że wciąż się do nich uśmiecham.
Taka mała rzecz, a tyle dobrego wniosła. Mam tylko nadzieję, że wytrzymają te 3 lata.
      Tylko teraz jeszcze ściany proszą o ratunek. Nie jest wykluczone,
że w najbliższym czasie też im się dostanie :)  
Jedna już nawet odmieniona... na czarno, ale o tym w innym poście.
 Dobra, dość pisania trzeba coś pokazać.
 
 Tak mniej więcej wyglądały meble przed zmianą... dzika jabłoń z Bodzia:

 
A po w sumie kilku godzinach tak... kolor miętowy? niebieski? 
to zależy od światła i pory dnia :) Mój młodszy syn mówi, że "wintydżowy"
 i tego się trzymajmy :)
 
I która szuflada jest tą ogołoconą z okleiny? ;)
 
 
W nowym 2016 życzę wszystkim planującym - realizacji swoich zamierzeń, a tym którzy nie planują - ekscytujących spontanów. Nie bójcie się zmian. Najważniejsze, żeby skutki wyzwalały radość i szczęście. Poza tym zdrowia i siły, by się realizować.
A sylwestrowo - szampańskiej zabawy!
Do zobaczenia w przyszłym roku :)
 
 
 


wtorek, 29 grudnia 2015

Święta, święta i już po...

Jak ten czas leci. Dopiero co mieliśmy jesień, a tu już zima.
Wprawdzie jakaś taka wiosenno-jesienna, ale taka właśnie mi odpowiada najbardziej.
Nie szusuję na nartach, bałwany mnie nie kręcą, a skutki oblodzonych dróg odczułam kiedyś bardzo boleśnie, więc jeśli nie śnieży i nie mrozi to wtedy zima idealna.
A jak zima to święta. A jak święta to kartki. W tym roku kilka ich było.
 A w międzyczasie w ramach przygotowania do świąt uwiłam szybki wieniec adwentowy. Cztery kremowe świece, bajeczny kwiat, szyszki przywiezione przez mamę z Chorwacji, dwie laski cynamonu związane kawałkiem sznurka i trochę gazy wyżebranej na zlocie od koleżanki... aaa i cztery stare gwoździe słusznej długości, żeby świece osadzić. I gotowe :)
Przyznaję, że trochę szkoda było go rozbierać.
 
A na koniec pudełka dekupażowe dla koleżanek z forum decoupage24.pl
Z pomocą przyszli mały Wiktor i kotek Lucek, ale sytuację, można powiedzieć, opanowałam w samą porę.
Mam coś jeszcze w zanadrzu, tylko może już nie dziś?...